Lęk i strach
@ Małgorzata Grygier- Stępień · Sunday, Nov 29, 2020 · 9 minut(y) czytania

Ponieważ przez większość życia lęk towarzyszył mi niemal cały czas, dziś napiszę o tym, Jak przestałam się martwić i zaczęłam żyć

Zanim uporałam się z tym obezwładniającym uczuciem za jaki uważam lęk, minęło wiele czasu. Zatem wróćmy do początków. Kiedy byłam w przedszkolu, bałam się tam zostawać sama, nie czułam się dobrze pośród chmary rozkrzyczanych dzieci. Długo patrzyłam za odchodzącą do pracy mamą. Pamiętam taki przedsionek, stałam tam, dopóki ona nie zniknęła za rogiem. To trwało może minutę, ale dla mnie to była minuta strachu przed nowym, przedszkolnym dniem. Krótko potem bałam się, że spóźnię się do szkoły. Mieszkałam tak blisko, że niemal słyszałam szkolny dzwonek i mogłabym wychodzić z domu dwie minuty przed rozpoczęciem lekcji, ale ja codziennie stałam ubrana i gotowa do wyjścia już pół godziny wcześniej. Od wczesnego dzieciństwa ogromnie bałam się dentysty. Miałam w wieku około siedmiu lat bardzo przykre doświadczenie z tym specjalistą i od tej pory na słowo stomatolog doznawałam strachu. Na szczęście moja mama była w aspekcie zdrowia nieustępliwa i dzięki niej zachowałam zdrowy uśmiech. Wiele lat później znalazłam też panią doktor, której zaufałam i przy tej okazji bardzo jej za to dziękuję. Okazała mi wiele serca i cierpliwości, i sprawiła, że stałam się sumienną pacjentką ze zdrowym uśmiechem. Po przejściu do czwartej klasy, bałam się sprawdzianów, złych ocen, gniewu mamy. Obawiałam się też o to, czy będę miała w szkole koleżankę od serca, czy ktoś mnie polubi. Czułam ogromny lęk przed wystąpieniami na forum klasy, obawiałam się zgłaszać i udzielać odpowiedzi, pomimo tego, że wiedziałam. Kiedy w ósmej klasie zmieniłam fryzurę, cały wieczór bałam się o to, jak zareagują na nią moje koleżanki i koledzy. W tym czasie moje lęki dotyczyły również wyglądu. Uważałam się za nieatrakcyjną. Często zamykałam oczy i wyobrażałam sobie jak staję się inną osobą, najczęściej jedną z moich, jak wtedy uważałam, pięknych koleżanek. Oczywiście bałam się także egzaminu ósmych klas i tego, że nie dostanę się do dobrego liceum. Kiedy więc wbrew moim obawom całkiem nieźle wypadłam i dostałam się do wybranej szkoły, zaczęłam obawiać się o to, jak poradzę sobie w nowym otoczeniu, gdzie wszystko będzie nieznane. Byłam wtedy bardzo szczupłą dziewczyną i prawie nie miałam biustu. W wieku piętnastu lat miałam sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i ważyłam czterdzieści siedem kilogramów. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy ja zaczynałam szkołę średnią, kult szczupłego ciała nie był jeszcze tak bardzo pożądany. Dla mnie powodem do lęku był wtedy brak biustu i to, że być może znów nowi koledzy z klasy będą mówić, że jestem płaska. Wstydziłam się tego i zaczęłam się garbić. W drugiej klasie liceum, kiedy miałam szesnaście lat, zupełnie niespodziewanie, po prostu z dnia na dzień urosły mi piersi i pamiętam mój zachwyt. Zresztą nie tylko mój. Jeden z kolegów, akurat ten, który bardzo mi się podobał, podarował mi pewnego dnia karteczkę, na której było napisane, że on zauważa moją zmianę. Oczywiście napisał coś w stylu widzę, że wypchałaś sobie stanik. W tamtym czasie słowa te bardzo mnie dotknęły i na długi czas obraziłam się na moją sympatię. Miał oryginalne imię. Między nami przez cztery lata rozgrywały się bardzo ciekawe zdarzenia. Kiedy na początku pierwszej klasy, w październiku kończyłam piętnaście lat, on podbiegł do mnie, kiedy stałam w szatni, otoczona kilkoma koleżankami i pocałował mnie w policzek. To był symboliczny początek naszej relacji. Byłam wtedy szczęśliwa, ale jednocześnie obawiałam się przyjść następnego dnia do szkoły, ponieważ nie wiedziałam jak zareagują na to pozostałe koleżanki i koledzy z klasy. Tak się złożyło, że chociaż ten chłopak bardzo mi się podobał, aż do klasy maturalnej nie pokazałam mu tego. Oczywiście z obawy. Chociaż miałam od niego wiele niepodważalnych dowodów zainteresowania, czułam i wiedziałam o tym, jak bardzo mu się podobam, bałam się. Dopiero w czwartej klasie liceum zgodziłam się zostać jego dziewczyną. Nie trwało to jednak długo, bo moje myśli zaprzątała wtedy przede wszystkim nauka. Chciałam dostać się na poznański Uniwersytet Adama Mickiewicza, na psychologię. Było siedemnaście osób na jedno miejsce. Bałam się, jak zdołam opanować tak wiele zagadnień egzaminacyjnych, jak poradzę sobie w wielkim mieście, jak, jak, jak… Zawsze ten strach, który bardzo mnie ograniczał. Już w tamtym czasie zazwyczaj miałam jednak plan B. Zdawałam również na filologię polską. Dobrze się stało, ponieważ nie dostałam się na psychologię. Wybrałam więc studiowanie literatury i z perspektywy czasu wiem, że było to dla mnie korzystne, że tak właśnie miało być. Psychologię ukończyłam wiele lat później, kiedy byłam już żoną i mamą. Dziś mam więc dwa dyplomy i jestem z tego dumna. Czuję też ogromną wdzięczność. Zupełnie nowy rozdział lęków i zmartwień zaczął się dla mnie, kiedy urodziłam pierwsze dziecko. Obawiałam się przede wszystkim o zdrowie córeczki, o to, czy nic się jej nie stanie, czy zdołam ją wychować na mądrą i wrażliwą osobę, która będzie potrafiła poradzić sobie w życiu. Miewałam myśli, co stanie się z moim ukochanym dzieckiem, jeśli ja zachoruję, umrę itd. Przed każdym egzaminem na psychologii drżałam ze strachu. Uczyłam się pilnie, ale to jest niezwykle wymagający kierunek. Dawałam z siebie wszystko, ale miałam też małe dziecko, które często w tamtym czasie zapadało na infekcje górnych dróg oddechowych. To bardzo utrudniało mi naukę. Pomimo wszystkich przeszkód, byłam jedną z najlepszych studentek na roku. Nie opuściłam ani jednej godziny zajęć. Zafascynował mnie ten psychologiczny świat. Chłonęłam tę wiedzę, żyłam nią. Nie przeszkodziło mi to jednak miewać myśli, że nie dam rady, że po co tak się trudzę, w imię czego? Że może lepiej będzie, jeśli zrezygnuję. Wtedy do akcji wkraczał mój mąż, który najlepiej wiedział jak mnie zmotywować, jakich użyć słów, by mnie naładować pozytywną energią. W końcu skończyłam wymarzone studia. Na piątkę napisałam i obroniłam pracę magisterską u najbardziej wymagającej Pani Profesor. Oczywiście jej też się bałam. Była surowa i wysoko stawiała poprzeczkę swoim studentom, ale wytrwałam i to nawet z niemałym powodzeniem. Potem nastał spokojniejszy rok. Po trudach studiowania, napięcie opadło. Zajęłam się domem, więcej odpoczywałam. Szybko dostałam pracę. Od pierwszych dni na nowym stanowisku czułam, że jestem na właściwym miejscu. Swoje obowiązki wykonywałam z pasją i wielkim zaangażowaniem. Z radością witałam nowy dzień, z entuzjazmem przyjmowałam to, co przynosiły kolejne tygodnie. Ostanie pięć lat to był mój najpiękniejszy w życiu czas. Jednak piszę teraz o lękach. A zatem czas do nich wrócić. Bo niestety one nie minęły. Wręcz przeciwnie, pojawiły się z nową, nieznaną mi dotąd siłą, jakby przypuściły na mnie zdwojony atak. Zaczęło się, kiedy pewnego sierpniowego dnia na chwilę zniknęła moja mała córeczka. O tym zdarzeniu zamieszczę osobny artykuł. Kolejny etap życia w lęku nadszedł, kiedy okazało się, że jestem w ciąży. Mój strach zaczął więc dotyczyć tego, czy z dzieckiem będzie wszystko dobrze, jak będę się czuła w ciąży, czy podołam ponownym trudom macierzyństwa. Najbardziej jednak mój strach oscylował wokół rozwiązania. Od kiedy byłam dzieckiem, bałam się porodu. Kiedy się przewróciłam, skaleczyłam lub po prostu z jakiegoś powodu płakałam, moja mama mówiła z dezaprobatą: skoro teraz płaczesz, to nie wiem jak zdołasz w przyszłości urodzić dziecko. Zapamiętałam to sobie bardzo dobrze. Kiedy więc zaszłam w ciążę, od pierwszych tygodni pojawiły się lęki związane z bólem, który czeka mnie podczas porodu. I o ile lęki te zagłuszałam pracą, to kiedy w połowie ciąży poszłam już na zwolnienie, zaczęły dawać o sobie znać coraz częściej. Każdego dnia analizowałam więc to, jak poradzę sobie, kiedy nadejdzie godzina zero. Bałam się z każdym dniem coraz bardziej. Ten lęk przed porodem zaczął mnie paraliżować. Przejął nade mną kontrolę i nie bardzo wiedziałam, co mam robić. Ja, która mam sporą wiedzę na temat teorii lęku i strachu, umiem tak dobrze te uczucia nazywać i rozróżniać, jestem bezbronna wobec zalewających mnie fal tych emocji. Do tego dochodził jeszcze fakt, że zawiesiłam właśnie terapię własną. Wspólnie z Terapeutą ustaliliśmy bowiem, że już czas skupić się na czekającym mnie wkrótce wyzwaniu ponownego macierzyństwa. W końcu, po kolejnej przerażającej dawce lęku, kiedy miałam wrażenie, że siła tych afektów osiągnęła apogeum, postanowiłam, że pora szukać sposobów na poradzenie sobie ze strachem. Zaczęłam czytać o porodach i coraz odważniej mówić o swoich obawach. Zamówiłam kilka książek o tym, jak może przebiegać poród siłami natury. Trudno było mi przyznać się do bezradności, ponieważ zawsze uważałam, że w każdych okolicznościach sama muszę sobie ze wszystkim radzić. Kiedy więc przyznałam najpierw przed mężem, potem przed moją przyjaciółką, że potrzebuję wsparcia, od razu zrobiło mi się trochę lżej. To tak, jakbym mogła zrzucić z siebie ciężki pakunek podczas długiej wędrówki. Poczułam, że być może zaczynam wkraczać na dobrą drogę. Mój mąż bardzo mi pomagał. Prosił, bym nazywała to, co czuję, opisywała swój strach, mówiła o nim głośno, bym mogła go oswoić. To pomagało. Zaczęłam też pisać o swoich lękach. Codziennie tworzyłam sobie pozytywne wizualizacje, choć nadal uważałam, że poród naturalny jest poza moim zasięgiem, zwłaszcza, że pierwsza ciąża została rozwiązana cesarskim cięciem. Wkrótce zaczęłam natrafiać w Internecie na dociekliwie prowadzone wywiady z doświadczonymi lekarzami położnikami. Zaczęłam mieć nikłą nadzieję, że być może i mnie uda się osiągnąć coś o czym zawsze marzyłam, ale uważałam za nieosiągalne. Jestem również bardzo wdzięczna wszystkim kobietom, które z takim zaangażowaniem opisały swoje historie na forum Naturalnie po cesarce. Te opowieści nie napawały mnie grozą, wręcz odwrotnie, dawały mi coraz więcej wiary w moje siły i możliwości. Choć zaczynałam coraz bardziej ufać naturze, to w moich wyobrażeniach wciąż nie mogłam przekroczyć magicznego momentu, kiedy to drogami natury wydaję na ten świat moje dziecko. Wciąż pełna byłam obaw, nadal wątpiłam w siebie. Z pewnością ma to związek z moim poczuciem własnej wartości i tym, że po prostu często nie wierzę w siebie. Regularnie czytałam więc artykuły na forum i książki. Szczególnie pragnę wyróżnić pewien tytuł, który choć wydaje się stary, wniósł wiele pozytywnych emocji w moje dni niepewności i oczekiwania. Jest to książka pod tytułem Rodzi się człowiek profesora Włodzimierza Fijałkowskiego. Przebieg mojego porodu również zamieszczę w osobnym artykule.

Na koniec tego wpisu pragnę jednak zamieścić zdanie, które myślę, że mnie uratowało i pozwoliło osiągnąć życiowy cel. Pochodzi ono z książki Dale’a Carnegie o tytule, który sparafrazowałam w nagłówku, czyli Jak przestać się martwić i zacząć żyć. Uważam tę książkę za najbardziej wspierającą w najtrudniejszych chwilach. Będę do niej wracać wielokrotnie i czerpać z niej niejedną inspirację, o czym napiszę w innych artykułach. Oto najważniejsze dla mnie zdanie: Dla mądrego człowieka każdy dzień stanowi nowe życie. Między innymi dzięki tym słowom ja, cała złożona ze strachu, lęku, niepewności i obaw 21. kwietnia 2019 roku uwierzyłam w to, że mogę i urodziłam naturalnie zdrową, piękną i dorodną córkę. Moment jej narodzin uważam właśnie za początek mojego nowego życia. Nie znaczy to oczywiście, że lęk i strach przestały mnie dotyczyć. Te emocje nadal są, ale zdecydowanie nie rządzą już mną, nie ograniczają mnie i nie determinują mojej życiowej aktywności.

https://youtu.be/3MU48gyDrQY

MGSPsycholog.pl

Social Media